Drukuj
Kategoria: Aktualności

01.JPG

Wizyta w Mołdawii, a właściwie tylko Kiszyniowie, była wypadem mniej więcej sześćdziesięciogodzinnym. Bez samochodu i z nastawieniem "większość czasu po stronie rumuńskiej", z własnego wyboru utknęliśmy na chwilę w stolicy Republiki.  

Wcześniej, przejechaliśmy się pociągiem, trochę bez sensu, z Konstancy do Jassów (łatwiej byłoby zostać w Bukareszcie i wyruszyć stamtąd), podróż jednak okazała się pamiętna - towarzyszyła jej (nieudana) próba uczynienia pasażerów szamanami. CFR (tj. kolej rumuńska) zastosowała metody zaczerpnięte z pradawnych praktyk inicjacyjnych albo technik przesłuchań opornych aresztantów: pozbawianie snu, poprzez utrzymywanie przez całą noc zapalonym ostrego światła jarzeniówek, a także brak możliwości położenia się (plastikowe jednoosobowe siedzenia), bombardowanie meczącym hałasem (niezamierające rozmowy dużej grupy nastolatków, wracających znad morza, "Młodzi! Dlaczego nie śpicie? Nie wiecie, że sen to zdrowie?" chciało się zawołać), brak dostępu do powietrza (okien nie dało się otworzyć). Na kolej rumuńską nie można generalnie narzekać, ale ten jeden jedyny raz, myśl o PKP budziła rozrzewnienie.

O ile w drodze powrotnej przekraczanie granicy trwało kilka godzin, o tyle, przy wjeździe do Mołdawii, nie było problemów- busem z Jassów do przejścia granicznego, tam szybka wizyta na posterunku panów celników, wiza wbita w paszport, do widzenia Unio, i w drogę do Kiszyniowa.

Dwa dni, to wystarczająca ilość czasu, by przyjrzeć się temu miastu, jego kościołom (np. chyba najstarszemu, XVII-wiecznemu, ormiańskiemu, na którego znalezienie poświęcić trzeba sporo czasu, by w końcu trafić na niego między blokami, na jakimś osiedlu (fot.9)), przytłaczającym budynkom rządowym i administracyjnym (fot.10), secesyjnej willi, przez jakiś czas będącej podobno muzeum (fot.11), obecnie pozostawionej samej sobie, kinu, z zewnątrz czarującemu wdziękiem i elegancją budynków z początku XX-ego wieku, za to wewnątrz, będącego multipleksem, kolonii kotów, żyjących u stóp kilkunastopiętrowego bloku (fot.12), mijanej w drodze do cerkwi Mazarache (fot.13), a nawet takim przypadkom jak wężowy samochód (fot. 14)- być może, będący dla swojego właściciela symbolem indywidualności i wiary w osobistą wolność.

To także, jak się okazało, wystarczająca ilość czasu, aby przeprowadzić najkrótszą, a zarazem najbardziej poliglotyczną rozmowę w swoim życiu:

- Dzień dobry, poproszę herbatę. (powiedziałam po rumuńsku)

- Jaką? - zapytała pani (po rosyjsku)

- Czarną (odpowiedziałam według mnie po rosyjsku, ale pani była innego zdania, bo zapytała z lekką irytacją po angielsku:)

- Czarną?

- Tak -odrzekłam ( to akurat mógł być i rumuński i rosyjski)

(Pani w końcu podała herbatę)

- Dziękuję (zakończyłam po polsku, nie ma co wydziwiać).

...A także rozbawić kiszyniowską babcię - również przy okazji kupowania herbaty. Plastikowy kubek był tak lichy, że zaraz po zalaniu torebki wrzątkiem, przejął temperaturę jakiś 97 stopni Celsjusza i nie sposób było donieść go do stolika, dlatego, co kilka sekund zatrzymywałam się, klękałam i sycząc z bólu, stawiałam kubeczek na podłodze. Ponura pani, która siedziała w okienku (będącym zarazem barem, kasą i chyba jeszcze kioskiem ) i sprzedała mi herbatę, pozostała niewzruszona i surowa w swym spojrzeniu, za to przyglądająca się temu z boku babcia, śmiała się do łez. Nie był to jednak złośliwy śmiech, ale najmilsze, babciowe rozbawienie.

 

Autor: Katarzyna Motyka

01.JPG 02.JPG 03.JPG

04.JPG 05.JPG 06.JPG

07.JPG 08.JPG 09.JPG

10.JPG 11.JPG 12.JPG

13.JPG 14.JPG 15.JPG

Autor: Katarzyna Motyka